W ostatnim czasie tak się złożyło, że związku z leczeniem naszych dzieci, a dokładnie z refundacją leku, który Józio i Terenia otrzymują, udzieliliśmy kilku wywiadów do mediów, które najkrócej ujmując, nie są katolickie. Podczas takich rozmów, po serii pytań jak się zaczęła choroba, jej objawy, leczenie i stan obecny dzieci, najczęściej dziennikarze pytają, jak sobie poradziliśmy z diagnozą, jak znosimy chorobę dzieci, jak się trzymamy, itp. Można powiedzieć, że to bardzo miłe, że pytają o nasze samopoczucie i doświadczenia. Niestety (dla nas bardziej stety), otrzymują odpowiedź, której zupełnie się nie spodziewają. Jak wiemy, bardziej poczytne i z większą oglądalnością są te wywiady, które są przesiąknięte emocjami i to najlepiej tymi skrajnymi. Bardziej przyciąga to uwagę docelowych odbiorców. Więc jakie mają oczekiwania dziennikarze wobec rodziców dwójki chorych dzieci? Smutek, rozpacz, niepogodzenie się z „losem”, płacząca mama, łamiący się głos ojca. Najlepiej to też rosnący kryzys w ich związku. Krótko ujmując, dramat, który najbardziej przyciąga widza lub czytelnika.
A u nas? Niespodzianka😃 Uśmiechnięte buzie, nadzieja płynąca z rozmowy, radosne „chore” dzieci, a na dodatek szczęśliwe i zgodne małżeństwo. Ale jak to? Czy to możliwe? Bez leków od psychiatry? Coś tu nie gra..
I wtedy to jest nasz czas ewangelizacji😉 (oczywiście, jeśli już wcześniej nie powiedzieliśmy czegoś o Bogu). Mówimy, że to dzięki Niemu mamy tyle siły i radości w sobie, że dzięki Niemu tak szybko wzięliśmy się w garść po diagnozie. Tłumaczymy, że każdego dnia rehabilitujemy Józia kilka godzin, by odzyskiwał sprawność, ale przede wszystkim chcemy, by Józio był szczęśliwy, a zdrowe ciało wcale nie jest do tego konieczne. Nasze małżeństwo ma się dobrze, bo jest pomiędzy nami Bóg i jesteśmy Mu wdzięczni za trud choroby, ale też wszystkich lekarzy i terapeutów, których postawił na naszej drodze, za możliwość leczenia i rehabilitacji dzieci. Za jego ogromną miłość.
Reakcja? Jest bardzo różna😊Chwilowe ogłuchnięcie i pominięcie naszej wypowiedzi na temat Boga. Dopytywanie się, czy faktycznie wierzymy w to, co mówimy. Zdarza się, że na koniec wywiadu dziennikarz się przyznaje, że też wierzy, ale artykuł musi być napisany w innym tonie. Ale najbardziej cieszymy się, kiedy już na koniec spotkania, kiedy dyktafon już nie nagrywa lub kamera jest wyłączona, pada pytanie: Ale jak to jest tak ufać Bogu? Jak to jest być tak radosnym? Nigdy tego nie doświadczyłem, też tak chce…
Ktoś może pomyśleć, że to niemożliwe, że tak sobie radzimy z chorobą dzieci. Oczywiście, to nie jest tak, że ciągle się uśmiechamy, nawet jak śpimy. To nie jest tak, że już nie skręca nas w żołądku, kiedy po raz kolejny lekarze próbują się wkłuć w rdzeń kręgowy naszego dziecka i pojawiają się problemy. To nie jest tak, że po ludzku nie martwimy się o nasze dzieci. Ten wpis w dzisiejszym dniu to nie przypadek. Święto Podwyższenia Krzyża Świętego. Krzyż choroby naszych dzieci na stałe wpisał się w nasze życie. Krzyż, którego sami byśmy nie udźwignęli. To tylko miłość Boga trzyma nas na nogach. Widzimy, że te cierpienie nie jest bez sensu. Bóg naszą siłą i nadzieją. I radością, którą potrafimy się dzielić z innymi😊
A u nas? Niespodzianka😃 Uśmiechnięte buzie, nadzieja płynąca z rozmowy, radosne „chore” dzieci, a na dodatek szczęśliwe i zgodne małżeństwo. Ale jak to? Czy to możliwe? Bez leków od psychiatry? Coś tu nie gra..
I wtedy to jest nasz czas ewangelizacji😉 (oczywiście, jeśli już wcześniej nie powiedzieliśmy czegoś o Bogu). Mówimy, że to dzięki Niemu mamy tyle siły i radości w sobie, że dzięki Niemu tak szybko wzięliśmy się w garść po diagnozie. Tłumaczymy, że każdego dnia rehabilitujemy Józia kilka godzin, by odzyskiwał sprawność, ale przede wszystkim chcemy, by Józio był szczęśliwy, a zdrowe ciało wcale nie jest do tego konieczne. Nasze małżeństwo ma się dobrze, bo jest pomiędzy nami Bóg i jesteśmy Mu wdzięczni za trud choroby, ale też wszystkich lekarzy i terapeutów, których postawił na naszej drodze, za możliwość leczenia i rehabilitacji dzieci. Za jego ogromną miłość.
Reakcja? Jest bardzo różna😊Chwilowe ogłuchnięcie i pominięcie naszej wypowiedzi na temat Boga. Dopytywanie się, czy faktycznie wierzymy w to, co mówimy. Zdarza się, że na koniec wywiadu dziennikarz się przyznaje, że też wierzy, ale artykuł musi być napisany w innym tonie. Ale najbardziej cieszymy się, kiedy już na koniec spotkania, kiedy dyktafon już nie nagrywa lub kamera jest wyłączona, pada pytanie: Ale jak to jest tak ufać Bogu? Jak to jest być tak radosnym? Nigdy tego nie doświadczyłem, też tak chce…
Ktoś może pomyśleć, że to niemożliwe, że tak sobie radzimy z chorobą dzieci. Oczywiście, to nie jest tak, że ciągle się uśmiechamy, nawet jak śpimy. To nie jest tak, że już nie skręca nas w żołądku, kiedy po raz kolejny lekarze próbują się wkłuć w rdzeń kręgowy naszego dziecka i pojawiają się problemy. To nie jest tak, że po ludzku nie martwimy się o nasze dzieci. Ten wpis w dzisiejszym dniu to nie przypadek. Święto Podwyższenia Krzyża Świętego. Krzyż choroby naszych dzieci na stałe wpisał się w nasze życie. Krzyż, którego sami byśmy nie udźwignęli. To tylko miłość Boga trzyma nas na nogach. Widzimy, że te cierpienie nie jest bez sensu. Bóg naszą siłą i nadzieją. I radością, którą potrafimy się dzielić z innymi😊
PS: Czy w temacie Krzyża bardziej pasowałoby zdjęcie ze szpitalnej sali? Ależ nie. Finałem cierpienia Jezusa na krzyżu jest nasze zbawienie, wstęp do Nieba. Zdecydowanie zdjęcie radości dużo lepiej tu pasuje😀
Tylko, że w historii naszej 5-osobowej rodziny jeszcze nam się nie udało, by: a) wszyscy chcieli zdjęcie, b) wszyscy patrzyli się w jedną stronę😊
PS2: Ale nieustannie trenujemy😊
Tylko, że w historii naszej 5-osobowej rodziny jeszcze nam się nie udało, by: a) wszyscy chcieli zdjęcie, b) wszyscy patrzyli się w jedną stronę😊
PS2: Ale nieustannie trenujemy😊